W przeciwieństwie do reszty
rodziny, Andrzej jako jedyny zintegrował się z nieznanym dotąd otoczeniem. Z
całej czwórki był zdecydowanie najbardziej otwartą na nowe znajomości osobą,
która z wielką chęcią spotykała się z innymi ludźmi, a źle znosiła brak
towarzystwa. Tak więc już w trzy dni po przeprowadzce Andrzej postanowił
zapoznać się z chłopakiem z sąsiedztwa. Zrobił to w ten sam sposób, którym
poznał połowę mieszkańców z ich dużego bloku w Kanadzie – zapukał do drzwi i, z szerokim uśmiechem na twarzy, przedstawił się pierwszej osobie, którą ujrzał za
progiem domu. Szczęśliwym trafem padło właśnie na Janka, który był jego,
jakkolwiek to zabrzmi, głównym celem. Chłopcy wymienili mocne uściski dłoni i
zwięzłe zdania powitalne, po czym blondyn zaprowadzony został do dużego pokoju
połączonego z kuchnią. Tam ujrzał całą rodzinę Godleckich – jego wzrok padł
najpierw na kobietę, która oderwała się od duszonych w wielkim garnku warzyw i
spojrzała na niego z uśmiechem. Jak mniemał, była to matka Janka, a także żona
mężczyzny, który właśnie majstrował przy piekarniku. Mimo zajmującej i wymagającej
poświęcenia czynności, uniósł lekko kąciki ust na widok gościa. Niedaleko
rodziców, przy małym, krzywym stoliku siedział dziadek. Popijając herbatkę i
będąc zaabsorbowanym artykułem w gazecie tak bardzo, nie uniósł nawet
spojrzenia na młodzieńca. Na przeciwko niego siedziała jeszcze jedna kobieta,
która wyglądała mu na ciotkę chłopaka, bowiem z twarzy wyglądała niemal tak samo,
jak jego matka. Blondynka machnęła ręką na dwie piegowate dziewczynki, które,
ujrzawszy Andrzeja, zaczęły szeptać sobie na uszy o jego nienagannym
umięśnieniu, śmiejąc się zduszonym chichotem.
Chłopak swym urokiem osobistym
szybko zatarł pierwsze wrażenie człowieka nawiedzającego domy bez zaproszenia,
przedstawiając się całej zgromadzonej w tym jednym pomieszczeniu rodzinie. Wszyscy
byli nad wymiar mili i pełni ciepła, więc, tak samo jak on, nie musieli robić
zbyt dużo, by uplasować się u niego jako przyjaźni ludzie.
Młodzieńcy, ze względu na lekki
tłok, nie mogli swobodnie porozmawiać, toteż czym prędzej udali się do pokoju
Janka. Ledwo zdążyli spocząć na podłodze pokoju w odcieniach jasnych i ciemnych
brązów, przystąpili do informacyjnej konwersacji o sobie nawzajem. Już po
chwili rozmowy brunet okazał się naprawdę przyjemnym człowiekiem. Andrzej czuł
się w jego towarzystwie wyjątkowo swobodnie. Nic zresztą dziwnego - chłopak
miał poczucie humoru, był konkretny i wyglądał na bardzo pogodną oraz wiecznie
wesołą osobę. Wypowiadał się prosto, acz elokwentnie, przez co niemal w każdym
zdaniu dało się odczuć, że jego poziom intelektualny był na bardzo przyzwoitym
poziomie.
Chłopcy, uprzednio dowiadując się
o sobie mnóstwa informacji, szybko odnaleźli wspólny język. Z goła dwa odmienne
typy - wieśniak nieprzepadający za tenisem i mieszczuch uwielbiający ten sport
- od razu zapałały do siebie sympatią. W ich wypadku powiedzenie
"Przeciwieństwa się przyciągają" sprawdzał się w naprawdę w sporej mierze. Oczywiście, była to także zasługa zarówno dużej otwartości obydwu panów
jak i łatwość w nawiązywaniu kontaktów, jaką posiadali. O tym zapomnieć nie
można.
Na męskich rozmowach o wszystkim
i o niczym spędzili blisko dwie godziny. Na temat tego, że byli rówieśnikami i
tak samo ukończyli średnie szkoły, do dzisiaj nie będąc na studiach, stoczyli
dość długą dyskusję, której wniosek nasunął im się sam - każda szkoła nauczy
tego, czego trzeba, a do sukcesu zawodowego studia są potrzebne, ale nie
niezbędne. Andrzej w dużej mierze podzielał w tej kwestii zdanie Janka, jednak
presja wywierana przez ojca już od dwóch dobrych lat wywołała u niego lekki
dyskomfort moralny. Owszem, uważał, że bez studiów da się przeżyć, jednak nie
umiał mówić z pełnym przekonaniem o tym, że nie zamierza na nie pójść. W
istocie, z wielką chęcią poszedłby na uczelnię, by rzetelnie ukończyć jakiś
kierunek - problem polegał na tym, że nie wiedział, jaki obrać. Jak mógł
zdecydować się tylko na jedną możliwość i robić to samo przez czterdzieści
kolejnych lat, jeśli świat dawał mu tyle możliwości? Właśnie to było powodem
odwlekania decyzji, a co za tym idzie, dwuletnimi wakacjami spędzonymi na
dorabianiu w kawiarniach, czytaniu magazynów sportowych i graniu w tenisa.
To była ostatnia dyskusja, który
nawiązała się między młodzieńcami, bowiem obydwoje zaczynali odczuwać lekki
głód, a i tematy zdążyły się już wyczerpać. Zeszli więc szybko na dół, zastając
kuchnię w takim rozgardiaszu, w jakim opuścili ją dwie godziny temu. Mimo namów
mamy Janka, Andrzej nie został na obiedzie, tłumacząc się, iż nie chce objadać
nowo poznanych sąsiadów. Kobieta w ostatniej chwili wcisnęła mu w dłonie duży
kawałek placka ze śliwkami, gdy ten stał już przy drzwiach. Chłopak najpierw
wzbraniał się od przyjęcia podarku, potem jednak uległ i podziękował gorąco za
ciasto. Pożegnał się kulturalnie i, ze
szczerym uśmiechem na twarzy, opuścił
dom Godleckich. Pierwszy raz w życiu miał wrażenie, że spotkał prawdziwie dobrych
ludzi.
I od tego czasu jego znajomość z
Jankiem potoczyła się własnymi torami - młodzieńcy
przez trzy tygodnie widywali się prawie codziennie - jeśli nie wychodzili
gdzieś razem na pole lub nie pracowali na podwórku, to raz brunet przychodził
do Andrzeja, a kiedy indziej na odwrót. To pierwsze zdarzało się znacznie
częściej - chłopak jako bagaż podręczny wziął ze sobą konsolę i mały telewizor,
toteż już przed przyjazdem mebli mógł delektować się piskiem opon i warkotem
silników samochodów pędzących po ekranie. Gdy tylko Janek zobaczył owy sprzęt,
stwierdził, że jego dom jest dużo nudniejszy i odtąd w ich wspólne aktywności
wchodziło także ściganie się srebrnymi furami w pokoju Andrzeja. Było to bardzo
na rękę Renacie. Brat już od pierwszego
pojawienia się Janka w ich domu dostrzegł, że dziewczyna wyraźnie unika
konfrontacji z młodzieńcem, a jeśli już musiało do niej dojść - mierzyła go
ostrzegawczym wzrokiem i czym prędzej się ulatniała. Andrzej właściwie się jej
nie dziwił - dobrze pamiętał sytuację z przed niecałych trzech tygodni, kiedy
to Renata nie dość, że najadła się wstydu, zdążyła zyskać pierwszego potencjalnego
wroga.
Był to jeden z pierwszych dni w
nowym domu. Tamtego poranka dziewczyna o
dziwo wstała z łóżka pierwsza. Gdy tylko zerknęła na zegarek i spostrzegła
wczesną godzinę, postanowiła, że to ona dzisiaj zrobi śniadanie. Sama nawet
zdziwiła się lekko swoją ambicją, gramoląc się z łóżka – w końcu była osobą
najbardziej leniwą z całej rodziny, więc nagła chęć zrobienia naleśników była
do niej całkiem niepodobna. Dziewczyna, z myślą o pozostałych Wójcikach
pogrążonych w śnie, przeszła cichym krokiem przez korytarz i weszła do kuchni. Przystąpiwszy
do wyciągania składników z szafek, dostrzegła deficyt mleka, który objawił się
dwoma pustymi butelkami w lodówce. Sprawca mógł być tylko jeden – Andrzej,
który nagminnie zostawiał po sobie puste kartony i pudełka po pożywieniu.
Skończyło się – trudno, niech sobie dalej stoi tam, gdzie stało. Po co
wyrzucać? Przeklinając w duchu brata, Renata stanęła przed trudnym wyborem –
zrezygnować z naleśników, czy też może podjąć się ryzykownego wyzwania, jakim
było wydojenie krowy? Na samą myśl o drugiej opcji dziewczyna poczuła lekki
niepokój. Ale z drugiej strony – nie można zmarnować tak wczesnej pobudki,
która zapewne przez następne tygodnie się nie powtórzy. Poza tym, dojenie krowy
to pewnie nic trudnego. Na tej postawie decyzja została podjęta. Dziewczyna dodała
sobie otuchy w myślach i poszła do pokoju, aby szybko przebrać się w jakieś
ciepłe ubrania.
Wyjście z domu nie poszło jej tak
cicho, jak przemknięcie przez korytarz – na nieszczęście, trzask drzwi zdołał
zbudzić ze snu Andrzeja. Chłopak szybko wygramolił się z łóżka i czym prędzej
wystawił głowę za okno, gdy tylko usłyszał hałasy dochodzące z podwórka. Jego
oczom ukazał się widok niecodzienny, wręcz niespotykany - Renata, z miną męczennicy, prowadziła przez
podwórko krowę na łańcuchu, w drugiej ręce dzierżąc metalowe wiadro. Tylko jej
mordercze spojrzenie, które właśnie rzuciła w stronę okna, powstrzymało
Andrzeja od wybuchnięcia śmiechem.
Dziewczyna stanęła i rozglądnęła
się wokół, by znaleźć miejsce do ulokowania znudzonej krowy. Zahaczyła
łańcuch o krzywy, metalowy hak, który jak na zawołanie wyrósł ze ściany domu. Zadowolona
ze swoich pierwszych poczynań, podwinęła rękawy bluzy. Spojrzała na krowę tak,
jakby to właśnie od niej miałaby dostać instrukcję, co ma robić dalej. Łaciata
mrugnęła tylko kilka razy białymi powiekami, wydając z siebie przeciągły ryk.
- Zrobię to delikatnie i
bezboleśnie, stwórz mi tylko warunki, krówko – przemówiła do bydlęcia z kwaśnym
uśmiechem Renata, głaszcząc czarną, dużą łatę na jego szyi. Stanęła bokiem,
zakasała rękawy jeszcze raz i niepewnie zgięła kolana, by kucnąć przy tylnych
nogach krowy. Ta, obracając głowę w jej stronę, machnęła ostentacyjnie ogonem.
Tylko dobry refleks dziewczyny spowodował, że nie dostała nim w twarz. Chrząknęła, spoglądając z większą niepewnością na ciemne oczy bydlęcia. Zdecydowała
się ukucnąć po raz drugi. To podejście także zostało zakłócone przez energiczne
machnięcie ogonem, które wydawało się być przepełnione jeszcze większym
niezadowoleniem. Za trzecim razem Renata postanowiła zignorować krowie
kaprysy i mimo machającego ogona, spoczęła siedzeniem na swoich piętach, umieszczając
metalowe wiaderko pod brzuchem łaciatej. Kiedy tylko odwróciła głowę w prawą
stronę, spostrzegła niebezpiecznie podniesione kopyto, sygnalizujące „Odsuń
się, albo wykopię cię na drugi koniec podwórka”. Dziewczyna czym prędzej wstała z kucek.
- Co robię nie tak? – jęknęła z
rozgoryczeniem.
- Ej, koleżanko! – zza pleców
usłyszała męski, nieco odległy głos. Szybko obróciła się na pięcie, by
zlokalizować źródło zawołania. Dostrzegła ciemnowłosego chłopaka stojącego za
płotem, uśmiechającego się z wyraźną litością. - Byki nie dają mleka!
Wystająca zza okna blond głowa
Andrzeja zatrzęsła się w spazmatycznym śmiechu.
- Że co proszę? – Brwi Reni
uniosły się niemal do połowy czoła, a na twarz wstąpił wyraz zdezorientowania. Spojrzała
w miejsce, gdzie chciała, wręcz pragnęła zobaczyć różowe, krowie wymiona. Widok
był, ku jej niemałemu przerażeniu, nieco inny.
- Rany boskie – wymamrotała w
stronę bydlęcia. – To ty nie jesteś…? – Chwyciła się za czoło, pojmując w jednej
chwili swój potworny błąd. Wprawdzie daleko było jej od zażenowania, zakłopotania już bardziej, które objawiło się
karmazynowym odcieniem na policzkach. Uczucie to szybko przerodziło się w dziką irytację, gdy
brunetka usłyszała tępy rechot brata.
- Nie wierzę, pomyliła byka z
krową! – Andrzej wychylił się zza okna do niebezpiecznej granicy grawitacji, wyrzucając
urywki zdania na przemian ze śmiechem.
- Odezwał się ten, który też tego
nie zauważył! – warknęła Renata w odpowiedzi, zadzierając głowę wysoko do góry.
Nim zdążyła wziąć głęboki oddech, by natlenić swój podburzony umysł, usłyszała
rozbawione parsknięcie, dobiegające zza płotu. W sąsiednim ogródku nadal stał sprawca
całej tej głupiej sytuacji.
- Ciebie też to bawi? – zawołała
z irytacją w głosie, kierując głowę w jego stronę.
- Chyba tak – odpowiedział,
opierając się o płot. – Zapewniłaś mi dobrą rozrywkę. Wprawdzie krótką, ale
porządną.
- Pieprz się – odparowała z bez
namysłu.
Chłopak popatrzył na nią zuchwałym, lekceważącym spojrzeniem i uniósł
kąciki ust w gorzkim uśmiechu.
- Chętnie, ale nie z tobą – padła
odpowiedź, przesycona impertynencją w każdym calu.
Renatę zatkało. Dosłownie.
Oburzenie, a przede wszystkim zaskoczenie jego bezczelnością ogarnęło ją na
tyle, że marnowanie czasu na wymyślenie mądrej odpowiedzi nie przyszło jej
nawet do głowy. Jednego mogła być teraz pewna – tupet to ten chłopak z
pewnością miał. Jego niebieskie oczy emanowały w tym momencie zuchwałością tak
dużą, że dziewczyna miała ochotę zdzielić go zdrowo w twarz. Od wykonania tego
niewłaściwego aktu przemocy powstrzymał ją donośny głos z głębi domu, wołający
jej imię. To mama. Dziewczyna z trudem powstrzymała się od ruszenia w stronę
płotu, by móc poczuć nos parobka na swojej pięści. Przełknęła ślinę z
wysiłkiem, kiedy zawołanie odezwało się po raz drugi, z dającą się wyczuć
niecierpliwością.
-Idę! – wrzasnęła ostro, ze świadomością,
że to właśnie rodzicielka ratuje w tym momencie twarz Janka przed niekoniecznie
przyjemnym spotkaniem z dłonią swojej córki. Palce Reni zacisnęły się mocniej
na rączce metalowego wiadra, gdy rzuciła w jego stronę balansujące na
pograniczu pogardy i zniesmaczenia spojrzenie, obiecując sobie w duchu, że następnym
razem bezczelność nie ujdzie mu na sucho. Nie było nawet takiej opcji. Dziewczyna
zacisnęła wargi, odwróciła się i ruszyła przed siebie szybkim krokiem, zostawiając,
przycumowanego do haka, byka aka krowę na pastwę losu. Na dzisiaj i na kilka
kolejnych tygodni miała dość tych łaciatych zwierząt, to pewne - stały się
bowiem pierwszym czynnikiem, który zorganizował jej, tak nieprzyjemne i „
dobrze” rozpoczynające nowy rozdział w życiu, zdarzenie. Właściwie niczemu
winne, jednak trudno im będzie zatrzeć pierwsze złe wrażenie. Szczególnie w
mniemaniu takiej osoby, jaką była Renata.
I mogłoby się wydawać, że jeden
konflikt pomiędzy sąsiadami nie może być aż tak szkodliwy i możliwy do
zażegnania, jednak po upływie trzech tygodni ani jedna, ani druga strona nie
zamierzała dać za wygraną i po ludzku się przeprosić. Nie, oni zwyczajnie
woleli mierzyć się złowrogimi spojrzeniami i generować napięcie tam, gdzie
akurat razem przebywali(pod przymusem, rzecz jasna!)Mimo tego, że jak
najbardziej takich sytuacji unikali, czasami jednak się nie dało. Do tego
‘czasami’ należały momenty mijania się gdzieś w domu Wójcików, kiedy Janek przychodził
do jej brata. Renata generalnie starała się traktować sąsiada jak powietrze,
jednak nieraz nie mogła powstrzymać się od
posłania pogardliwego spojrzenia w jego stronę, a ten zazwyczaj odpowiadał taką
samą uprzejmością. Słowem – zachowywali się jak małe dzieci. Nie było by w tym
nic dziwnego, gdyby nie ich, jednak obowiązujący do czegoś, wiek. Dziewiętnaście
i dwadzieścia jeden wiosen na karku całkiem nie pasowało do ich obecnej
postawy.
Andrzej widział wyraźny konflikt
pomiędzy tymi dwoma duszami, jednak nie do końca rozumiał ich zachowanie. Zważając
na to, że sam nie lubował się w psychologii, postanowił nie mieszać się w relacje
siostry z jego kumplem, stając się bezstronnym świadkiem ich wojny spojrzeń.
Bo, dla jasności, w przeciwieństwie do swojej siostry, nic do Janka nie miał. Nawet,
kiedy raz zapytała go o to, czy brunet tak często musi przychodzić do ich domu,
czując, że ta odpowiedź może doprowadzić go do wiecznego potępienia u Renaty,
Andrzej odpowiedział zgodnie z prawdą. Bądź co bądź – na pewno wolał wkroczyć
na ścieżkę wojenną z siostrą, niż z jedynym na tę chwilę kumplem i jednocześnie
chłopakiem, którego naprawdę bardzo polubił.
***
- Jeszcze mleko poproszę. –
Andrzej powiódł wzrokiem za dwoma bochenkami wczorajszego chleba, które
wylądowały na ladzie z rąk ekspedientki. Skrzywił się na widok maku,
spoczywającego na brązowej skórce, którego z całego serca nie cierpiał. – Jeden
i pół procent.
Kobieta z powrotem ruszyła wzdłuż półki z
żywnością i chwyciła karton. Właściwie jeden z pięciu, które szczyciły swą
obecnością bordowe, odrapane regały. Czy naprawdę wszyscy żyli tu na ‘swoim’?
– Półtora procentowe – powtórzył blondyn,
widząc, o zgrozo, czerwone literki głoszące „3,5%”. Sklepikarka spojrzała na
niego niechętnie.
- Krowy to pan nie ma? – spytała bezbarwnie, odkładając tekturowe
pudełko na swoje miejsce, w zamian biorąc już właściwe.
- Wolę sklepowe mleko –
odpowiedział blondyn sucho, stukając palcami o ladę. Popatrzył po reszcie ludzi
zebranych w kolejce i dopiero teraz dotarło do niego, jak nieprawdopodobnie
pojemna była kanciapa o wymiarach trzy na trzy. Gdyby ktoś go kiedyś spytał,
czy sześć babć, trzech mężczyzn i grupa roześmianych dzieci zmieściłaby się w
tym skromnym lokalu, jego odpowiedź stanowczo brzmiałaby ‘nie’. I byłaby błędna, bowiem właśnie tyle osób
stało teraz upchanych pomiędzy ladą, a koszami z warzywami i lodówką
zaopatrzoną w tanie mrożonki oraz pojedyncze lody na patyku.
- Prosto od łaciatej najlepsze –
stwierdziła kobieta, stawiając karton na ladzie.
- Tłuste – rzucił ze
zniecierpliwieniem Andrzej.
- Wybredny… Miastowy, a? –
spytała, zaciągając po wiejsku ostatnią literę.
- A co to panią właściwie obchodzi?
– odrzekł, lekko zgorszony wścibskością kobiety. Ta w odpowiedzi wzruszyła
tylko ramionami z obojętnością. Właściwie wszystko, co do tej pory zdążyła
zrobić i powiedzieć, wykazywało się wyjątkowym brakiem jakiejkolwiek energii
czy emocji. Jak maszyna, której kończą się baterie. Sklepikarka wrzuciła zakupy
do siatki, o dziwo, szybkim ruchem i uniosła wzrok najpierw na wyświetlacz
kasy, a potem na blondyna.
- Dwadzieścia dziewięć i
dziewięćdziesiąt dziewięć groszy – oznajmiła.
Andrzej zatopił dłoń w otchłani
swej kieszeni od kurtki, by wygrzebać dwa banknoty. Rzucił je na ladę, a
kobieta uniosła na niego wzrok.
- Będę winna grosik –
powiedziała, sięgając po wymięte papierki i po chwili chowając je w kasie.
- W porządku. Do widzenia –
mruknął zniechęcony do granic możliwości Andrzej, chwytając białą siatkę w ręce
i odwracając się w stronę wyjścia. Priorytetem było teraz przepchanie się przez
wszystkie babcie i dzieci i mężczyzn, którzy skutecznie zastawili wyjście. Po
kilkunastokrotnym wypowiedzeniu słowa ‘przepraszam’ Andrzej dobrnął w końcu do
szklanych drzwi. Mocno pchnął klamkę, wywołując spazmatyczny gwizd pluszowego
bobra zawieszonego nad framugą, a gdy tylko drzwi ustąpiły, został wypchnięty
ze sklepu automatycznie wygenerowaną siłą nacisku czternastu ciał. Pech chciał,
że w tym samym momencie po schodkach wspinał się wysoki, chudy chłopak, który
przyjął rozpęd Andrzeja na swoją klatkę, lądując razem z nim na twardym
gruncie.
- Jezu, przepraszam – wymamrotał
blondyn, szybko podnosząc się i otrzepując siedzenie ze żwiru. Chłopak równie
szybko wstał z ziemi. – Wszystko w porządku? O nie, mój majonez – jęknął
Andrzej, patrząc z żałością na rozbity słoik, który z rozciapaną na żwirze
żółtawą masą wyglądał jak… no właśnie, wyglądał jak rozbity słoik majonezu.
- Ze mną tak. A z tobą? –
odpowiedział młodzieniec, masując biodro.
- Też. Jeszcze raz, naprawdę
przepraszam – powiedział i wskazał głową na babcie tłoczące się za sklepowymi
drzwiami – to wszystko przez nie.
- Okupują od samego rana, ale
właściwie się im nie dziwię. Jutro święto, będzie zamknięte – mruknął chłopak.
- Święto? – Andrzej zmarszczył
lekko brwi.
- Jedenasty listopada, święto
niepodległości, takie tam.
- A, no przecież – powiedział chłopak
bez przekonania, tak naprawdę nie mając zielonego pojęcia o jedenastym
listopada. Coś mu mówiło, jednak za grosz nie mógł sobie
przypomnieć, co właściwie.
Wysoki młodzieniec przyglądnął mu
się z wyraźnym zainteresowaniem.
- Pierwszy raz cię tu widzę.
Jesteś stąd? – spytał z czystą ciekawością w głosie.
- Tak, można tak powiedzieć –
odpowiedział Andrzej, schylając się po upuszczoną siatkę z zakupami i rozbity
majonez. – Ale mieszkam tu dopiero od trzech tygodni.
Chłopak wyprostował się i
spojrzał na swojego rozmówcę.
- Ty też nie wyglądasz na tutejszego. – Dopiero
teraz przyglądnął się dokładniej chudej i wysokiej sylwetce młodzieńca. Miał
brązowe, równie przystrzyżone, ale niesfornie opadające na prawą stronę włosy,
ubrany był w elegancki płaszcz i równie gustowne buty. Na jego nosie spoczywały
okrągłe, można by rzec hipsterskie, okulary w grubych oprawkach, a nadgarstek opleciony był zegarkiem ze skórzanym paskiem. Stanowczo bliżej mu było do
mieszczańskiej inteligencji z klasy wyższej, niż do wieśniaka.
- I wcale się nim nie czuję,
ale czego się nie robi dla rodziców. – Westchnął i uśmiechnął się gorzko.
Andrzej zmarszczył tylko brwi na jego
słowa w geście niezrozumienia, na co ten zdecydował się dopełnić swoją wypowiedź.
- Przeprowadziliśmy się tutaj z
Warszawy, miałem jakieś dziewięć lat. Czyste powietrze, kontakt z naturą, z
dala od cywilizacji i tak dalej. Typowe. Teraz jestem zmuszony siedzieć tu pięć
dni w ciągu tygodnia. W weekendy jeżdżę na uczelnię.
- Gdzie?
- Białystok. Totalna dziura, ale
lepsza przynajmniej niż to, za przeproszeniem, zadupie. – Szatyn wywrócił
oczami.
Blondyn uśmiechnął się z
rozbawieniem.
- Co studiujesz?
- Ekonomię i zarządzanie. Nie
jest aż tak złe, na jakie brzmi. – Odgarnął włosy, które wiatr właśnie
zdmuchnął mu na oczy.
- Nie, brzmi całkiem fajnie. –
Blondyn oparł się o futrynę i zmarszczył nieco brwi. – Tak w ogóle, to Andrzej
jestem.
- Marcel. – Chłopak zdrowo uścisnął
wyciągniętą w swoim kierunku dłoń,
unosząc kącik ust. Odezwał się po chwili z rozbawieniem. – Ciekawy początek znajomości,
nie powiem.
- Sierota ze mnie – odpowiedział Andrzej. – Naprawdę
przepraszam.
- Boże, przecież nie ma za co.
Wolę chyba wylądować tyłkiem na żwirze, niż przez piętnaście minut cisnąć się z
babciami w tej klitce.
Obydwoje parsknęli śmiechem.
- Wiesz co, mam jakieś silne wrażenie,
że muszę spadać. Mama i tak mnie zabije za brak majonezu, więc wolę nie
naruszać jej cierpliwości ociąganiem się z powrotem do domu. Miałem zresztą
wziąć rower, a poszedłem z buta, jak głupi. Będę wracać dwadzieścia minut. –
Westchnął ciężko, nieco przybity wizją długiego spaceru w lodowatym wietrze.
- Czyli widzę, że nie tylko ja
jestem uwięziony w sidłach kochającej mamy? – Marcel uśmiechnął się ironicznie.
- Na to wygląda – odparł Andrzej
z gorzką nutką w głosie i umilkł w chwili namysłu. - Ty wiesz co? Mieszkam w
domu z numerem trzydzieści dziewięć. Jak byś kiedyś chciał, to wpadaj.
- Trzydzieści dziewięć? – Chłopak
uniósł brwi w zdziwieniu. – Czy tam przypadkiem nie mieszkała stara Wójcikowa?
- Mieszkała. – Blondyn kiwnął głową. - To długa
historia, wpadnij kiedyś, to wszystko ci opowiem. - powiedział porozumiewawczo i uśmiechnął się. - Na razie.
Andrzej klepnął szatyna po ramieniu, obrócił
się na pięcie i ruszył w swoją stronę szybkim krokiem. Marcel, przypomniawszy
sobie o herbatnikach, które były jego jedynym i głównym celem wycieczki do
sklepu, spojrzał za szklane drzwi. Tłocząca się chmara babć skutecznie zniechęciła
go do wstąpienia do środka. Chłopak spojrzał krzywo na ludzi, westchnął i także
ruszył w swoim kierunku. Trudno, dzisiaj mama nie zje sobie ciastek do kawy.
Ciutkę długi ci wyszedł ten rozdział. Z jednej strony to dobrze, ale z drugiej jest taki... bezpłciowy, że się tak wyrażę. Kurczę, siedzę cały dzień, nie mam co robić, więc pomyślałam, że sobie popiszę, a tu taki pech... Za nic w świecie nie umiem pisać na siłę, dlatego rozumiem cię, dlaczego długo zwlekałaś z tym rozdziałem. No, ale przynajmniej miałam co czytać. c:
OdpowiedzUsuńJęzyk jak zwykle jest cudowny - nie ma się do czego przyczepić, chociaż jak bym chciała to bym na pewno coś znalazła. Moje serce podbiłaś tą sytuacją z krową - po prostu... bomba XD
Bez owijania w bawełnę - czekam z niecierpliwością na kolejne rozdziały.
Miłego wieczorku ;*
(Taki nudny ten komentarz, że aż sama nie wierzę, że coś takiego wyszło spod moich palców.. No nic, następnym razem lepiej się postaram xd)
P.S: Jeszcze takie jedno pytanie... Czy, według twojego autorskiego mniemania, Marcel jest "sexy"? xD
Sorka, musiałam.
Do następnego.
Chociaż wiesz, mogłam tego nie pisać...
No nic, stało się.
Piszesz obłędnie, tylko nie zapomnij rozwijać swojego talentu!
Pozdrowionka od Fanci kk
Tak, Marcel jest super hiper sexi :) Rozdział przyjemny, szkoda mi tylko troszkę tego Bogu ducha winnego byka. Jestem ciekawa co dalej. Czy nasze maminsynki zostaną kumplami? :) czekam na kolejny rozdział z niecierpliwością :)
OdpowiedzUsuńKurde, to nie on miał być tym 'seksi'
UsuńJa już wam niedługo udowodnię, kto nim naprawdę jest ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Kurcze... tyle czekałem, a teraz komentuje z opóźnieniem :/ Przepraszam :(
OdpowiedzUsuńKomentarz będzie raczej krótki, bo zbieram się do snu, a chciałem dzisiaj to ogarnąć.
No więc rozdział ogólnie bardzo mi się podobał. Masz niesamowity zakres słownictwa i bardzo ciekawy i ambitny styl pisania.
Mam wrażenie, że Janek, Andrzej i Marcel będą moimi ulubionymi postaciami. Chociaż do Andrzeja przekonałem się dopiero w tym rozdziale :P
No nic... czekam na kolejny rozdział, który mam nadzieję będę mógł przeczytać szybciej niż ten :(
Pozdrawiam!